Witam w kolejnej odsłonie kącika retro w którym gry już dawno temu
pogubiły swoje opakowania i zalegają ciemne poddasza oraz piwnice pełne
pajęczynowych sieci. Jedną z leciwych i pokrytą grubą warstwą kurzu
produkcji zdołałem dziś specjalnie dla Was wyciągnąć spod strychowych
rupieci a w starej i zapomnianej szafie znalazłem strój wojowników
ninja. Przyodziałem się w niego po kryjomu i wskoczyłem na dach ku
zdziwieniu sąsiadów a resztę opowiem Wam w dalszej porcji materiału!
Tego dnia zawitaliśmy do lokalu "Rozdroże" w trochę mniejszym gronie. Bar w części wydzielonej na cyfrowe przyjemności stał tego popołudnia pusty. Taki stan rzeczy
w zasadzie nie miał miejsca i przeważnie
w pomieszczeniu pękały mury od
nagromadzonej młodzieży, pragnącej dorwać się do automatu i wykręcać
drążkiem nieopisane ewolucje.
Kiedy upewniliśmy się z kolegami, że faktycznie w sali jesteśmy zupełnie sami to nie pozostawało nam nic innego jak tylko cieszyć się wirtualną wolnością i
po cichu liczyć na to, że żaden ze starszych graczy nie pojawi się tu
prędko. A jak wiecie z poprzednich części Zakurzonych Płyt, co nie
powinno raczej nikogo dziwić, pierwszeństwo przy stanowisku, zawsze
posiadali uczniowie z klas wyższych, hehe.
Cisnęliśmy zatem plecakami i z radością
podbiegliśmy do maszyny z grą. Znajomi znaleźli się tam pierwsi. Ich zszokowane twarze
obnażyła wiązka światła padająca na nich z automatu w przyciemnionym pomieszczeniu. – Co to kurde jest? Krzyknęli oburzeni z powodu tego co
zobaczyli za skrawkiem szkła. Zerkając w ekran automatu już wiedziałem, że
najprawdopodobniej kolejne i
galaktycznie miodne potyczki
w Pit Fighter poszły niestety do lamusa, ponieważ w automacie pojawiła się zupełnie inna produkcja...
w Pit Fighter poszły niestety do lamusa, ponieważ w automacie pojawiła się zupełnie inna produkcja...
W
jednej chwili wyjaśniła się też raczej zadziwiająca sytuacja, dotycząca dzisiejszej frekwencji w lokalu. Przyczyna była prosta. Nowy kod po prostu nie prezentował chyba aż tak urzekającego poziomu co kapitalne Pit Fighter o którym pisałem w poprzednim artykule. Pit Fighter wszyscy momentalnie pokochali bo doprawdy tytuł ze stajni Atari był bez wątpienia cyfrowym arcydziełem!
Jakże
kolosalne było nasze rozczarowanie i zażenowanie. Uwierzcie, brak
uwielbianego przez klientów mordobicia kosztem nowego tytułu
przygnębił będących w temacie mieszkańców. Nie dziwota, że użytkownicy
opuścili lokal, dając tym samym po części wyraz swojej dezaprobaty w
kwestii nowego produktu.
Na pierwszy rzut oka gra spod znaku Segi faktycznie
nie prezentowała niczego nadzwyczajnego. Musieliśmy
jednak to zaakceptować i przyjąć zaistniały stan z pokorą. Nie mieliśmy
przecież wyjścia
i w sumie niewiele mogliśmy wskórać a czasowe
przyłączenie się do protestujących graczy było wręcz niewyobrażalne dla takich
zapaleńców jak my, haha!
W przeciwieństwie do tego co większość zakładała wcześniej, Shinobi wcale
nie okazało się niszową produkcją. Wręcz odwrotnie! Niebezpieczne i
napakowane niebywałą dynamiką przygody ninja z dnia na dzień zyskiwały
na popularności, formując sobie w dość krótkim czasie rzeszę zagorzałych
fanów. Może nie do tego stopnia takich co poszli by za ninja w ogień
ale na pewno osób, którym ciskanie nieskończoną ilością shuriken, dawało
coś na wzór kulminacyjnego punktu dnia. Do tego tytułu po prostu trzeba
było się najzwyczajniej przekonać. Najpierw jednak opamiętać się i
otrząsnąć po stracie wcześniej zainstalowanej bijatyki a potem spokojnie
wskoczyć w postać mega sprytnego, nie grzeszącego odwagą i
specyficznego wojownika!
Uważam, że drugim aspektem, który zdecydowanie
wpływał negatywnie na odbiór schowanego w ciemnym przyodzianiu osobnika
był fakt samotnego przemierzania terenu i solowego stawiania oporu
przeciwnościom losu. Automaty przecież dosłownie wychowały mnie i moich
kompanów w wieloosobowej wierze dlatego pojedyncze wyzwania już nie
posiadały tak potężnej dawki mocy i rzucały nieco inne spojrzenie na
postać samotnego ninja.
Co
prawda implementacja zabawy w duecie była ale sprowadzała się tak czy
inaczej do odosobnionych wyzwań, mianowicie kiedy pierwszy gracz
zaliczał niepowodzenie, dopiero po nim stery przejmował player dwa.
Wtedy jednak nie działaliśmy dla obopólnej korzyści tylko absurdalnie te
same czynności wykonywane zarówno przeze mnie jak i przez kolegę
dawały obraz współzawodnictwa. Nie ma to jednak jak
wspólna praca. W tamtym okresie cyfrowe podboje u boku rzeczywistego
towarzysza, wciągniętego jak my do wirtualnej kapsuły, dawały przecież
tak kochany, nieopisany i niedościgniony klimat!!!
W Shinobi z 1987 roku
„pokrzaczkowana” fabuła niewiele nam wyjaśniała a mechanika rozgrywki
sprowadzała się do władania orężem ninja, schylania się i skoku. To
zupełnie wystarczyło aby po oderwaniu się od ekranu, dziecięcy świat
wzbogacić o zabawę w japońskiego bohatera. Przyodziać poszarpany
i wygrzebany gdzieś na strychu, zapomniany ciuch i przy pomocy ułamanej gałęzi, biegać po lasach, konstruując z kolegami wirtualny odpowiednik wojownika.
i wygrzebany gdzieś na strychu, zapomniany ciuch i przy pomocy ułamanej gałęzi, biegać po lasach, konstruując z kolegami wirtualny odpowiednik wojownika.
Sterowanie bohaterem było bardzo swobodne, intuicyjne i niebywale przyjemne. Ninja mógł
wyskakiwać na kilka kondygnacji i co godne odnotowania, także
przeskakiwać na przykład na drugą stronę ogrodzenia praktycznie na tym
samym pułapie podłoża. Taki pomysł zdecydowanie dodawał powiewu
świeżości do rozgrywki. System działał płynniutko jak najpłynniejsza
ciecz. Czasami tylko szwankowało pokierowanie wirtualnego herosa do
następnego levelu przez ciemne przejście lub nagły i gwałtowny przeskok
na wyższe partie obszaru ale w dużej mierze ten element zależał od
wytrenowania i opanowania trafnego timingu. Wojownicze ruchy
odzwierciedlały iście filmowe sekwencje! Były tak
pieczołowicie odwzorowane, że nawet cyfrowe detale i masa wirtualnych
szczegółów pieściły oko. Po kilku rundach ukazywała się bardzo pomysłowa, bonusowa plansza
na której mogliśmy poprawić swój punktowy dorobek!
Protagonista posiadał dość osobliwe uzbrojenie i
ubiór jak na tego typu jednostkę przystało. Oprócz rzadkiego i
określonego miecza ninja, osobnik władał również shuriken
czyli gwiazdkami, których wypuszczał niezliczoną ilość. Czasem udało
się też nieznacznie zmodyfikować posiadany przez nas oręż. W ekstremalnie trudnych
sytuacjach z odsieczą przychodziła aktywowana przez nas intrygująco zobrazowana magia! Spryt, elastyczność, szybka noga i nieprzeciętny refleks, pozwalały na dłużej zagościć
w automatowym środowisku.
w automatowym środowisku.
Przeciwnicy
to wystarczająco zróżnicowane nacje, które nacierały na nas w pokaźnych
ilościach, przez co czasami odnosiliśmy wrażenie, że mamy do czynienia z
podobnie wyglądającymi i atakującymi nas uzbrojonymi po uszy
oponentami. Byli to najczęściej koledzy po fachu, mniej lub bardziej
wytrenowani, goście z bazookami, żołnierze czy najzwyklejsi przeciwnicy.
Walka z odmiennymi bossami, kolosem czy helikopterem, którzy już
tradycyjnie mieli słabe, migające punkty, urozmaicała rozgrywkę i nadawała smaku, dolewając najsłodszego nektaru do ekranowych potyczek!!!
Pokonywanie
lokacji opierało się raczej na utartej tu od początku do końca
konstrukcji, łącznie
z walką z czasem i ratowaniem dzieciaków ale należy oddać autorom naprawdę ciekawie i z pietyzmem wymodelowane obiekty oraz ich odmienność względem już przebytych! Przemierzanie metropolii, terenów spowitych nocą czy kanałów jest tylko tego namiastką. Wizualnie Shinobi to swego czasu dobra
a momentami nawet wybitnie solidna półka. Gra doczekała się także kilku kontynuacji w różnych formach.
z walką z czasem i ratowaniem dzieciaków ale należy oddać autorom naprawdę ciekawie i z pietyzmem wymodelowane obiekty oraz ich odmienność względem już przebytych! Przemierzanie metropolii, terenów spowitych nocą czy kanałów jest tylko tego namiastką. Wizualnie Shinobi to swego czasu dobra
a momentami nawet wybitnie solidna półka. Gra doczekała się także kilku kontynuacji w różnych formach.
Ścieżkę
muzyczną spokojnie przypinam w jednej gablocie z największymi tuzami w
tym elemencie rzemiosła. Także wszystkie wgrane dźwięki, zwłaszcza odgłosy wypuszczanych gwiazd, wszelkiego rodzaju uderzeń, bloków i osłon, wypadały jak profesjonalnie zmontowane arcydzieło!
W czasie kiedy akurat dość dobre
Shinobi zawitało do lokalu, raczej bez większych problemów mogłem stać w
miarę blisko automatu i spokojnie śledzić zmagania bardziej
zaprawionych w bojach mieszkańców. Osobiście nie najlepiej radziłem
sobie jako ninja i moja zabawa kończyła się zaledwie po kilku
początkowych misjach. To właśnie dzięki trochę starszym zapaleńcom i co
oczywiste, zasobnością ich portfela, poznałem szerzej świat Shinobi, przyglądając się z zaciekawieniem ich efektownym poczynaniom, jednak końcowych napisów nigdy nie uraczyłem.
Wiecie jaki motyw z artykułowanej gry najgłębiej
utkwił w mojej głowie? Był to niezwykle charakterystyczny dźwięk
rzucanych bez końca „gwiazdek”, które po dziś dzień śmigają mi przed
oczami w osobliwym udźwiękowieniu i w nieokiełznanej kiedyś dziecięcej
wyobraźni.....
MATEUSZ - SUKER - WĄTROBA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz