czwartek, 4 czerwca 2015

Zakurzone Studio 11 - "Outlaw"



W poprzednim odcinku, strefa retro obchodziła mały jubileusz. Z tej okazji przygotowaliśmy specjalnie dla Was konkurs z nagrodami! Niestety nikt nie zgarnął nagrody głównej więc gra-niespodzianka będzie ponownie do wygrania w następnym konkursie. Jeśli w poprzedniej odsłonie Zakurzonego Studia, tematyka skaczących po jezdni żab nie przypadła Wam do gustu to w dzisiejszym odcinku będziecie mogli poczuć już nieco mocniejszy klimat, oscylujący wokół rewolwerowców w kapeluszach, bezdroży i piachu, mknących dyliżansów oraz ostrych jak brzytwa kaktusów!

Do tej pory, we wszystkich dziesięciu częściach z cyklu Zakurzone Studio, tylko w dwóch pierwszych artykułach, mieliśmy możliwość pakować tonami ołowiu do atakujących nas oponentów. Teraz ponownie pobawimy się pukawkami, bowiem w opisywanej dzisiaj produkcji, zabawa giwerą to sedno całej zabawy  
a na jakiekolwiek preludium nawet nie ma tu czasu.  

Rozgrywka zasysa od momentu wczytania planszy. Strzelać można do znudzenia. Problem w tym, że 
w czasach świetności przedstawianego tytułu, znużenie omijało gracza szerokim łukiem a świstającym 
i przeszywającym przestrzeń pociskom nie było końca!


Jeśli natomiast w opisywanym dzisiaj Outlaw, liczycie na dmuchanie w lufę z której unoszące się po wystrzeleniu pocisku kłęby dymu, ulatniają się w atmosferę lub okręcanie na palcu spluwy w celu pokazania jakim to się jest efektownym kowbojem, będziecie nieco zawiedzeni. Prezentowane wtedy wizualne efekciarstwo, sprowadzało się przede wszystkim do pędzącego dyliżansu. Tak, aż trudno w to uwierzyć ale lata temu, rozwiązanie w postaci zaledwie jednego ruchomego obiektu, powodowało wizualny przepych!

Nie oznacza to jednak, że rozgrywka w produkcie studia Atari nie pozwalała wciągnąć na tyle, że wskazówki zegara przestawały mieć rację bytu. Tak właśnie było szmat czasu wstecz kiedy to znaleźliśmy się 
z sąsiadem w samym sercu Dzikiego Zachodu!!!

Otrzepałem podziurawione i wytarte, dzwonowate dżinsy z tysięcy kuleczek suchego piachu. Odstające 
u nogawki frędzelki, muskał zachodni, lekki wiatr. Zdjąłem czym prędzej wysokie buty z płaskimi obcasami. Kilka kamyczków z łoskotem wypadło z obuwia. Zakurzony, ciemnobrązowy kapelusz, także dokuczał. Paroma energicznymi ruchami poprawiłem to jak na moje kowbojskie i precyzyjne oko, dosyć pokaźne nakrycie głowy. Poobijane dłonie i posiniaczone nogi wskazywały na to, że skok z pędzącego wozu do idealnych nie należał. Po chwili staliśmy z sąsiadem na bezkresie piaszczystego pustkowia!

"Dziuraj mu!!!" :)

Słońce w samo południe wyjątkowo dotkliwie częstowało nas swoimi długimi i gorącymi promieniami. A ukryć się przed tym drażniącym skwarem nie było sposób! W pobliżu tylko nieokiełznane i nieurodzajne niziny. Nie ma zabudowań, bujnej roślinności, skał czy typowego w takich miejscówkach, drewnianego saloonu. Nawet jadące donikąd zaprzęgi nie miały zamiaru być dla nas gościnne. W tych terenach porzucenie kowbojskiego odzienia, niestety nie wchodziło w grę. Zaraz wzięto by nas za dziwaków lub podejrzanych a co gorsza na przejeżdżające drewniane wehikuły, poprzypinano by zapewne listy gończe!

Szliśmy przed siebie, nieświadomi dnia ani godziny. Odkąd załączyliśmy Atari 2600 i potwierdzili chęć zabrania udziału w tej intrygującej i ryzykownej przygodzie, pojęcie przemijającego czasu, stało się dla nas abstrakcją. Kiedy zmęczenie dawało się we znaki a falujący horyzont coraz mocniej zlewał się z niebem, postanowiliśmy odpocząć. Kolega wyjął ze skórzanego płaszcza sakiewkę z wodą. Napotkany porzucony 

i nie zdatny do jazdy powóz, pozwolił na rozpalenie olbrzymiego ogniska. W blasku księżyca i migających po twarzach płomieni, zasnęliśmy na dobre...


O świcie kilka jadących dyliżansów i tętent kopyt, wybudził nas z głębokiego snu. Zaskoczeni, zerwaliśmy się na równe nogi! Pędzące karety zmierzały prosto na nas! Wystraszeni, odskoczyliśmy nagle na dwa końce lokacji. Znajomy na prawo a ja na lewo. W takim rozmieszczeniu pozostaliśmy już na zawsze a rosnący 
w pobliżu olbrzymi kaktus był tak naprawdę początkiem i po dziś dzień symbolem gry Outlaw! Kawałka nieprawdopodobnie grywalnego kodu, który wystrzelił moim umysłem w kosmos i do dnia dzisiejszego nie chce stamtąd powrócić!
 
Dalsza wycieczka w nieznane, pozbawiona była sensu, dlatego, że gra miała tylko tak naprawdę jedną, dość ubogą i poniekąd niezmienną lokację. Stojąc po dwóch przeciwnych stronach obrazu, wyjęliśmy pistolety 
i ładowaliśmy w siebie kwadratowymi nabojami a rosnąca na środku ostra roślina, wyznaczała nam granicę swobody i była nierzadko skuteczną osłoną przed kulkami-kwadratami ołowiu.


Meritum przyjemności podporządkowane było właśnie precyzyjnemu celowaniu, którego następstwem okazywała się niezwykle śmiesznie wyginająca się lufa naszej spluwy. Kiedy wylatywał pocisk, temu procederowi towarzyszyło osobliwe brzmienie a postać błyskawicznie klękała na jedno kolano i energicznie wyciągała ręce, dzierżąc w dłoniach kowbojską giwerę. Tak samo było podczas gdy w wirtualnej potyczce, oponent został trafiony wystrzelonym nabojem. Wtedy to rewolwerowiec momentalnie osuwał się charakterystycznie na swoje „siedzenie” przy specyficznym brzmieniu.

Sesja poruszania się bohaterów wypadała naprawdę kapitalnie! Osobiście tak mocno wciągnąłem 
się w Outlaw, że po krótkim czasie nawet nie przyglądałem się już graficznym rozwiązaniom tylko koncentrowałem się wyłącznie na końcówce lufy pistoletu i obraniu trafnego kąta strzału oraz trajektorii lotu pocisku, który odbijał się od górnej i dolnej krawędzi pola. Oczywiście gracz miał możliwość uniknięcia ataku przeciwnika poprzez przemyślane i skutecznie poruszanie się po wyznaczonym polu gry i ukrywaniu się za występującym w danym momencie obiektem.

 
W górze ekranu widniał aktualny wynik i czasami poziom amunicji. Magazynek po chwili zaliczał reaktywację. Za każdy trafiony strzał otrzymywaliśmy jeden punkt. Stała miejscówka występowała w paru wariacjach zabarwienia w zależności od aktualnego poziomu rozgrywki. Taki sam zabieg zastosowano 
w odcieniach postaci. 

Co istotne, oprócz dorodnych i różnokolorowych kaktusów jako przeszkodę w osiągnięciu pozytywnego rezultatu, autorzy udostępnili dodatkowo zniszczalne lub ruchome atrakcje. Moim zdaniem zdumiewająco prezentowały się przede wszystkim przejeżdżające dyliżanse, które tworzyły dawniej wizualny zachwyt! Także uszkodzony powóz czy poruszający się i podatny na ubytki obszar, okazały się trafionym i prostym patentem, który idealnie wkomponowywał się w całość zabawy!

 
Niekoniecznie teren działań za każdym razem rozdzielał graczy po dwóch przeciwnych kierunkach. Twórcy udostępnili także kilka dodatkowych urozmaiceń, między innymi w postaci ruchomej formy w którą strzelaliśmy i nabijaliśmy punkty, będąc na przykład w tym samym miejscu ekranu w którym znajdował się partner. Potyczka w singlu nie dawała już tylu emocji co intrygująca strzelanina z kolegą na Dzikim Zachodzie!!!

 
Outlaw ukazał się w 1976 roku! Strzelanka doczekała się jeszcze późniejszych kontynuacji. Efektem był bardzo prosty system rozgrywki a z drugiej strony, głównie w opcji dwuosobowej, oferował wprost galaktyczną porcję grywalności!!! Outlaw to odjazdowa przygoda na Dzikim Zachodzie a pomysł na mini-western grupy z Atari to strzał w dychę!!!

                                                                                                                         Mateusz-Suker-Wątroba 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz