Koszykówka jest jedną z tych zespołowych dyscyplin sportowych, która nie fascynuje mnie swoim pomysłem tak jak piłka kopana. Dlatego do dnia dzisiejszego nie mogę pojąć wirtualnego fenomenu wiszących koszy. Jak to możliwe, że basket pozbawiony rzutów „za trzy” i „osobistych” sprawił, że na sportową halę w wydaniu cyfrowym zaglądałem zafascynowany jak dziecko w piaskownicy, które formuje łopatką kolejną, pokaźną budowlę.
Odwiedzałem sportowy obiekt tylko wtedy gdy kolega załączał czarne pudło z tajemniczym znaczkiem „A”.
Wpadałem jak Jordan „po godzinach”, by w zaciemnionej sali, z dala od
blasków natrętnych fleszy, chociaż pokozłować sobie nieco. Tej produkcji
jest raczej bliżej do humorystycznej serii NBA Street
i „kilkumetrowych
wsadów”, niż do topowych tytułów z gwiazdami koszykówki w roli głównej.
Wirtualny fenomen wiszących koszy... |
Kolejna sobota zapowiadała taki sam plan jak każda poprzednia. Po obejrzeniu kolejnego odcinka „Wojowniczych Żółwi Ninja”, uderzyłem czym prędzej na „pomarańczową drogę”, która została jednogłośnie okrzyknięta takim mianem, ze względu na barwę kamienia z jakiego była uformowana. Znajdowała się ona zaraz za olbrzymim domem mojej babci w którym mieszkałem przez najpiękniejszy okres mojego dzieciństwa. Środek jej krótkiego odcinka stał się przez lata symbolem naszych wspólnych spotkań. Spotkań, których efektem było budowanie przyjacielskiej więzi z okolicznymi kompanami.
Najczęściej bywało
tak, że zanim zdołałem dotrzeć w okolice rozleglej łąki wyznaczającej opisywany
„środek”, kolega jak torpeda wyjeżdżał rowerem z za zakrętu, a za nim tworzyły się ogromne, pomarańczowe kłęby kurzu.
Jednak najczęściej nie znaczy zawsze. Akurat tego sobotniego poranka, samotnie przemierzyłem trasę do ogródka znajomego. Kumpel jak to zwykle o tej porze weekendu bywało, zaciekle okupował swoje Atari dwa tysiące sześćset, energicznie przełączając wgrane na wieczność rozmaite tytuły. Przypadek zrządził, że po kolejnym kliknięciu nieoczekiwanie wybiegliśmy na parkiet i wyobrażając sobie piszczące na posadzce podeszwy obuwia, powoli zagłębialiśmy się w skrawek koszykarskiego rzemiosła!
Jednak najczęściej nie znaczy zawsze. Akurat tego sobotniego poranka, samotnie przemierzyłem trasę do ogródka znajomego. Kumpel jak to zwykle o tej porze weekendu bywało, zaciekle okupował swoje Atari dwa tysiące sześćset, energicznie przełączając wgrane na wieczność rozmaite tytuły. Przypadek zrządził, że po kolejnym kliknięciu nieoczekiwanie wybiegliśmy na parkiet i wyobrażając sobie piszczące na posadzce podeszwy obuwia, powoli zagłębialiśmy się w skrawek koszykarskiego rzemiosła!
Ręka
do samej obręczy, kto z Was nie chciał utożsamiać się z koszykarską
gwiazdą poprzedniego stulecia, Michaelem Jordanem lub być członkiem
kosmicznego niegdyś zespołu, Chicago Bulls? Ja chciałem
i to bardzo, zwłaszcza w cyfrowej odmianie tej dyscypliny sportu! Bo
wirtualnie jest przecież prościej wywalczyć status sportowego,
„uniwersalnego żołnierza”. Żyłem w czasach szaleństwa wielkiego Michaela J. na parkietach NBA i niesamowity podziw płynący z unikalnego stylu gry
wybitnego Jordana mnie nie ominął.
Aż trudno w to uwierzyć, że w 1978 roku taki
wycinek podłoża, uformowany na kształt koszykarskiego parkietu i figury
rodem z „Tetrisa” imitujące tablice i obręcze z siatkami, pozwalały na
rozgrywanie w tym statycznym i poniekąd mrocznym obszarze, kapitalnych i
niezapomnianych koszykarskich spektakli!
To, co pozwalało wznieść się tej produkcji na cyfrowe wyżyny, to przede wszystkim fenomenalnie zbalansowana technika rzutu! Kod był pod tym względem wręcz idealny. Kiedy próbowaliśmy trafić celu, wciskając przycisk na joysticku z odpowiednio użytą siłą, po prostu czuć było lekkość i swobodę
w wykonywaniu tej operacji. Rzucając zwyczajnie wiedzieliśmy już po chwili, że efektywny sposób trafiania do kosza tkwi ukryty w wytrenowanej i intuicyjnej dawce mocy, którą z przyjemnością aplikowaliśmy w guzik umieszczony w kontrolerze. Zwój pikseli obierał trajektorię lotu w stronę obręczy i za każdym razem cudownie opadał, tworząc nietuzinkowy efekt wizualizacji powoli spadającej piłki.
Na boisku znajdowało się tylko dwóch, uwaga: jednorękich koszykarzy! Tchnięcie w nich, oprócz oczywiście poruszania się, możliwości wysokiego skoku i kozłowania ze wspaniale pracującym obrazowo nadgarstkiem, zupełnie wystarczyło, aby te kilka umiejętności ukształtowało nam boiskowych rycerzy
i wybitnie utalentowanych koszykarzy. Sportowcy podczas kontaktu z piłką, śmiesznie podnosili w górę kolano. Autorzy dając graczom możliwość sterowania jednym z nich, częstowali nas K-O-L-O-S-A-L-N-Ą dawką grywalności!!! To było jak zastrzyk sportowej adrenaliny. Zastrzyk w tyłek z olbrzymich rozmiarów igły, do której bez namysłu wypinaliśmy z kumplem swe dupska, haha!
Tytuł, mimo statycznej kamery,
oferował zabójczo szybkie tempo rozgrywanych pod tablicami koszykarskich
akcji! Basketball był tak piorunująco prędki, że gracze ani przez
sekundę nie ziewali
z nudów, a podkoszowych sytuacji było dosłownie całe zatrzęsienie! Trzeba zaznaczyć jednak, ze taki ultra dynamiczny efekt był spowodowany pewnym zabiegiem w postaci wykreowania sportowych indywidualistów
i zarazem egoistów, którzy ani myśleli rozpocząć meczu w większym zespole, hehe.
z nudów, a podkoszowych sytuacji było dosłownie całe zatrzęsienie! Trzeba zaznaczyć jednak, ze taki ultra dynamiczny efekt był spowodowany pewnym zabiegiem w postaci wykreowania sportowych indywidualistów
i zarazem egoistów, którzy ani myśleli rozpocząć meczu w większym zespole, hehe.
To taki dzisiejszy uliczny
basket „jeden na jednego”, wzorowany na niewielkich placach w wielu
zaułkach Stanów Zjednoczonych, tylko w uboższym wydaniu. Dlatego kiedy
wyszarpaliśmy rywalowi piłkę, pozostawały nam jedynie solowe popisy, polegające na umiejętnym kierowaniu zawodnikiem, wykorzystując
najczęściej szerokość dostępnego obszaru. W „linii prostej” ta zabawa zapewne
potężnie straciłaby na wartości!
Frajda z rzucania kwadratem była PRZEOGROMNA!!! O implementacji rzutów „za trzy” mogliśmy tylko pomarzyć, dlatego wydawać by się mogło, że wydajniej będzie jeśli przetransportujemy się jak najbliżej celu, bo fatyga podjęta z daleka, może zakończyć się niepowodzeniem. Nic jednak bardziej mylnego. Owszem, troszeczkę trudniej było "zdobyć kosza" z dystansu ale różnica była znikoma i zamiast przepychać się
z upierdliwym rywalem i szukać dogodnej pozycji do rzutu, "łotaliśmy piłą" nawet z połowy boiska!
Tak naprawdę nikt z nas nawet nie pomyślał, że w grze Basketball jest wakat rzutów za trzy punkty bo zabawa na ekranie sięgała fenomenu! Złożony
przez Atari kod nie był aż tak wymagający, przez co płynęła z niego
wyjątkowa przyjemność w odbiorze tej produkcji. Nie ukrywam, że znalezienie się
na czystej, podkoszowej pozycji i zdobycie punktów, kiedy imitacja piłki
odbijała się od tablicy, wywoływało wewnętrzne uwielbienie!
Z
racji tej przystępności i uniwersalności, szybko uczyliśmy się
koszykarskiego fachu. Kluczem do wygranej okazało się tak naprawdę
oprócz skuteczności, uprzykrzanie przeciwnikowi gry, poprzez odpowiednie
i wyrachowane blokowanie rzutów. Trafienie bowiem
nawet z dalszej odległości nie stanowiło ogromnego problemu, ale jeśli
na drodze stawał nam wyjątkowo uparty oponent, momentalnie stopień
trudności windował do góry!
Nieprawdopodobnie przyjemnie i w lekkim stylu, ukształtowano sposób przechwytywania piłki.
Wystarczyło sprytnie zabiegać rywalowi drogę a piłka bez dodatkowych
kombinacji nagle znajdowała się po naszej stronie. Według mnie było to
świetne i pozytywne rozwiązanie jeśli chodzi o aspekt gry w defensywie.
Jeszcze
poprzez jedno posunięcie autorów mecze były płynne i mega widowiskowe.
Mam tu na myśli, identycznie jak w opisywanym kiedyś Tecmo World Cup 90, nie
wdrożenie fauli, a co się z tym wiąże – rzutów osobistych. Pomijam
oczywiście zgrabnie hulającą animację, która tylko dodawała pysznego smaku.
Wizualnie praktycznie większość wgranych produkcji
na opisywany system była zbliżona. Szmat czasu wstecz, oczywiście
wywoływała zachwyt. Charakterystyczny dźwięk kozłowanej piłki i sygnał zdobywanego kosza, niebywale pieściły uszy, który dzwoni mi w nich po dziś dzień. Brakujący element
w postaci odgłosów „piszczącego” na parkiecie obuwia, trzeba było samemu sobie do - nucić, hehe.
w postaci odgłosów „piszczącego” na parkiecie obuwia, trzeba było samemu sobie do - nucić, hehe.
Na koniec garść statystyk po zakończonym
spotkaniu. Uuuups! Zapomniałem, że tak dzisiaj popularny pomeczowy
grafik ze statystykami, wówczas po prostu nie istniał. Porcja humoru,
obrazująca zdobycz punktową po wpadającej od spodu obręczy piłce, to
była jakaś masakra, która nadawała produkcji absurdalno - zabawnego
wydźwięku!
Prawie czterdziestoletni Basketball od programistów z Atari, to był taki prawdziwy „Kosmiczny mecz” w którym klimat czterominutowych spotkań, dosłownie wyginał koszowe obręcze i demolował tablice!!!
MATEUSZ - SUKER - WĄTROBA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz